Do miasta z którego startowali dziś kolarze mam ogromny sentyment. Mola di Bari to moje pierwsze spotkanie w Włochami. Pierwsza włoska pizza, pierwsze lody i pierwsza włoska fiesta.
Właśnie ten plac oraz znajdująca się po lewej stronie promenada, pewnego lipcowego wieczoru, zapełniła się mieszkańcami miasteczka, w wieku od 1 miesiąca do 99 lat. Na placu było gęsto od ludzi, a w portowych barach ( dominowały ryby i owoce morza) brakowało wolnych miejsc. Za to klimatyczna starówka świeciła pustkami. A turystów nie było wcale.
Puglia jest piękna ( ale co we Włoszech nie jest?) .
Biała, na skalistym wybrzeżu Adriatyku, pełna magicznych zakątków. W tradycyjnej kuchni tego regionu przetrwał zwyczaj używania w potrawach bułki tartej zamiast sera, który był drogi. A region wszakże niebogaty.
Dzisiejszy etap "na papierze" wydawał się łatwy, czyli dla Cavendisha. W praktyce okazał się trudny i stresujący, zwłaszcza ostatnie 70 km. Upadek za upadkiem, trzeba było być bardzo czujnym i skupionym, no i oczywiście nie znależć się w złym miejscu i w złym czasie.
Tak jak 9 maja 2011 roku znalazł się Wouter Weylandt. Dziś ponownie oglądałam zdjęcia z pogrzebu w Gandawie. Dwa lata temu widziałam ów tragiczny moment w TV i pamiętam ten szok i niedowierzanie, że coś takiego mogło się wydarzyć. Kolarze też pamiętają. Nawet ci najtwardsi z twardych.
A jutrzejszy etap mrozi krew w żyłach wielu kolarzom. Wygląda bowiem, cytując G. Benneta jak ręczna piła w tatusiowej szopie.
Zawodnikom nudzić się zapewne nie będzie. Oby nie nudziło się panom komentatorom, którzy oprócz informacji ważnych i interesujących plotą (zbyt) dużo pierdół z krainy mchu i paproci
( wkółkotosamowkółkotosamo).