sobota, 24 października 2015

z cyklu: kuchnia na dwie lewe ręce i ćwierć chęci

Gotować każdy może, jeden dobrze, drugiego trzeba do garów koniem ciągnąć.

Ida należy do tych drugich, co z jakichś masochistycznych powodów nie przeszkadza jej pasjonować się gotowaniem. Półki uginające się od książek kucharskich, kuchnia taka siaka i owaka, gotuj z tym, tamtym lub z białym misiem,  sterty gazet, powycinane przepisy zalegające w każdym kącie i służące głównie jako podstawka pod kwiaty.

Lipa z tym gotowaniem. Zwykle lista potrzebnych składników jest tak samo długa, jak noc listopadowa  i zawsze znajdzie się na niej jakiś składnik o którym albo pierwszy raz słyszę, albo nigdy w życiu w  mojej prowincjonalnej metropolii nie kupię. Pomijam już sam fakt, że jak jest powyżej 6 składników, to przepis zazwyczaj ląduje pod kwiatkiem. A takich zupełnie niewykonalnych potraw jest z 80%.

Nie mówię, że wymyśliłam bógwico, ale wreszcie znalazłam sposób, aby zjeść rybę i nie zwymiotować. I na dodatek się nie przepracować. To ważne, bo czas spędzony w kuchni jest czasem, którego nie spędzę na nauce portugalskiego, zum Beispiel. 
Albo piciu portugalskiego wina, czyli powszechnie dostępnej w naszym siole, Portady (biała, różowa, czerwona - półsłodka lub półwytrawna - jeden czort, smakuje podobnie).**

Idziemy więc do Biedrony, Lidla, czy do innego sklepu gdzie sprzedają filety rybne.
W Biedronie * wybór jest następujący: filet z łososia albo filet z pstrąga łososiowego. Ponieważ częściej rzygam po łososiu, wybieram pstrąga, chociaż wizualnie niczym się od siebie nie różnią.
Potrzebne będą jeszcze następujące składniki:

- sos Teriyaki
- koperek
- cytryna
- masło
- folia aluminiowa

Targamy się do domu. Wywalamy rybkę z opakowania, płuczemy (lub nie) kroimy z fantazją na mniejsze porcje, wrzucamy do jakiegoś naczynia, zalewamy teriyaki i porzucamy projekt na dowolny czas.

Kiedy już stwierdzimy, że jeść się chce, wyciągamy folię aluminiową i kładziemy na niej  dowolną ilość masła, rybę, dowolną ilość masła, skrapiamy sokiem z cytryny, sypiemy dowolną ilość koperku oraz plasterki cytryny (lepiej bez skóry i pestek, bo może być gorzkawo). Nie trzeba dodatkowo doprawiać, ale jak się bardzo chce, to można! coś tam dodać jeszcze.
Bełtamy wszystko w folię, nie przejmując się zbytnio czy jest szczelnie, bo i tak zawsze coś wycieknie. Srebrne paczuszki wkładamy do czegoś żaroodpornego, co by nie zachlastać całego piekarnika i voila.
Pieczemy. Na dowolnym programie. Zawsze się upiecze. Po ok. 20 minutach  paszczur jest gotowy do konsumpcji.
U Idy pomidory ( i Wit )  są zawsze, więc do tego sałatka z pomidorów, cebuli i zielonej pietruszki + oliwa z oliwek. Ewentualnie + małosolne ogórki.
Koniec.

Więcej pisania o tym jak przyrządzić "zdrową rybkę" - co jest mitem, wiadomo nic w pełni zdrowego w przyrodzie nie istnieje, niż samej pracy nad potrawą.
Zdjęć pieczonej rybki nie będzie, bo nie wygląda ona atrakcyjnie i do lakierowanych gazet się zupełnie nie nadaje, chociaż smakuje dobrze. Zwłaszcza jak się jest głodnym, bo przecież " głód jest najlepszą przyprawą". Co też jest powszechnie znane. 

Smacznego

Gości raczej nie warto oczarowywać tymże powyższym, no chyba że jest to Wit, któremu jest totalnie obojętne, co w talerzu pływa i  który jak zwykle stwierdzi, że dobry klopsik przyrządziłam dzisiaj oraz masz jeszcze to winko, które wczoraj nas zniszczyło?
 ==============================

* W  Porugalii owa sieć nosi nazwę Pingo Doce, czyli żesz po naszemu Słodka Kropla. Śmierdzi w niej o wiele bardziej niż w naszej skrzydlatej, z racji zalegających tam stert suszonego dorsza, brrrrr

** Niedawno w lokalnym Tesco wyciągnęłam z głębi zakurzonej półki półwytrawne, czerwone wino (portugalskie, a jakże!) o nazwie Finis Terra. Całkiem gładko wchodzi, nie niszcząc po drodze niewyrafinowanych kubków smakowych. Akuratne winho dla tych, którym Portada za słodka jest.  Nie wiem, ile kosztuje, Tomanek płacił.